Przy tej deszczowej niedzieli pomimo tego, że dzieciaki szaleją i wskakują mi na głowę postanowiłam zrobić coś dla siebie. Takiego tylko dla siebie! Czasem trzeba się dopieścić, żeby sobie humor poprawić. A co!

Może to nie będzie nic spektakularnego i wiele osób pomyśli, że to błahostka. Dla mnie to będzie mini krok, w sumie to taki półkrok do tego, do czego przymierzam się już od dawna… Jednakże koniec roku będzie dla mojego budżetu tak wymagający, że niestety owe plany, choć już dawno na liście zakupów są, to muszę odstawić na dalszy, pewnie noworoczny plan. A o co chodzi? O rozpoczęcie tworzenia domowych kosmetyków. Mam dość zapychania przez drogeryjne kosmetyki. Tego, żeby zobaczyć pozytywne zmiany należy zużyć po 3, 4 opakowania, czyli tj. przeczekać okres około pół roku. Nie mam możliwości kupowania kosmetyków za 100-200zł albo i więcej. Poza tym z drugiej strony jak już mnie znacie nie lubię przepłacać. Nie byłabym sobą, gdybym nie po przeliczała sobie pewnych rzeczy ile wyszłoby mnie zrobienie jakiegoś kosmetyku… Padło na serum z Vianka. A jak! Ostatnio firma na topie, a bo ma dobre skład, bez zbędnych zapychaczy. I tak licząc, wyszło mi, że za serum, które w sklepie kosztuje 30 zł, wydałabym 15 zł. Oczywiście szkopuł polega na tym, że przecież nie znam dokładnego składu (proporcji) czynników zawartych w tym serum. Ale na oko po podliczałam sobie zakładając rzecz jasna, że pierwszych składników podanych w składzie serum jest najwięcej, a potem zawartość kolejnych proporcjonalnie się zmniejsza. Moja lista, co do półproduktów, które chcę zakupić, co chwilę ulega zmianie. Poszukuję też odpowiednich przepisów dla mojej cery, ale i dla mojego pierwszego stopnia wtajemniczenia w robione kosmetyki. Na sam początek nie chcę wykonywać nic skomplikowanego, żeby po 1) nie zniszczyć półproduktów, które będą do wyrzucenia, gdy kosmetyki nie wyjdzie, bo składniki się nie połączą, a po 2) nie chce przede wszystkim się zniechęcić, bo wiem, że takie kosmetyki to samo DOBRO, to tak jak z domowym jedzeniem -wiesz, co jesz, a tu będzie – wiesz, co nakładasz na twarz wink.

Otóż owych zakupów chcę dokonać na ZSK, po moich porównaniach wyszło, że większość półproduktów jest tam tańsza od konkurencji (a przynajmniej tych, które ja będę kupować).

Mam nadzieje, że moja kapryśna mieszana cera, skłonna do zapychania będzie dobrze reagować na mój debiutancki kosmetyk domowej roboty. Na ten pierwszy raz wybrałam coś banalnie prostego – serum z witaminą C. Nazwa szumna, jak na połączenie kwas L-askorbinowego z wodą destylowaną, ale co tam laugh.

Przepis znalazłam tutaj (http://hantlenatalerzu.pl/domowe-serum-z-witamina-c/), a że produkty miałam w domu – wodę destylowaną kupiłam na stacji benzynowej, a kwas L-askorbinowy kupiłam w proszku w aptece, fakt, że jest on do suplementacji wewnętrznej, ale co wewnątrz to tym bardziej na zewnątrz będzie bezpieczne (wg mojej logiki, która myślę, że jest jak najbardziej poprawna). Wymieszałam, nalałam do buteleczki po jakimś zużytym serum i już sobie siedzi w lodówce! smiley Zaaplikowałam oczywiście od razu. Fakt, że jest to wodnista konsystencja, więc trzeba minimalnie na palce nalać, a potem od razu wklepać w twarz, ale po pierwszym nieudanym razie już byłam bardziej ostrożna i dało radę (buteleczkę miałam

z dozownikiem i za pierwszym razem serum prysło tak, że wszystko ominęło moje palce, ale to ja zawsze taka zdolna byłam). Tak jak podano w przepisie, poczułam delikatne ciepło, raczej tak bym to nazwała (niżeli pieczenie).

Po 10 minutach nałożyłam jeszcze na twarz żel hialuronowy z olejem z nasion konopi indyjskiej. Aplikację tą mam zamiar powtarzać, co drugi dzień, ale nie z rana. Dzieciaki mnie tak pochłaniają, że kolejna minuty czasu nie wyłuskam dla siebie. To serum będę nakładać po powrocie do domu, czyli ok. 15:00 oczywiście po uprzednim oczyszczeniu twarzy. W sumie to przykładam się do zmiany oleju, bo ten z konopi może krzywdy mi nie robi, ale 100% zadowolona też z niego nie jestem. Przymierzam się do kupna oleju z pachnotki, ale na razie za wiele olejów w lodówce (do włosnigów), więc muszę akcję denko przeprowadzić (zużyć zaczęte), a potem dopiero się zaopatrzę w nowe. Korci mnie też w sumie ze śliwki, ale jest jednym z droższych, więc może innym razem. Zapewne przy najbliższych zakupach w mojej ulubionej aptece internetowej jakiś zakupię.

Ale wracając do serum… Czego po nim oczekuję? W sumie to cudów nie. Umówmy się szczerze po jednym składniku nie ma, co czekać na efekt łał, ale ponoć wit.C (czyli kwas L-askorbinowy) ma działanie przeciwzapalne, antyoksydacyjne (przeciwdziała wolnym rodnikom), poprawia ukrwienie skóry. W sumie, jak choć troszkę w tych sferach zadziała to będę zadowolona. W końcu z mojej wielkiej puszki 500g kwasu jeszcze sporo go zostało cheeky.

Tak na zakończenie powiem wam, że ta puszka nie raz mnie w opałach ratowała. Gdy przeziębienie mnie chwyta, łyżkę tego proszku szybko do buzi i popijam hektolitrem wody – raz dziennie. 2, 3 dni i przeziębienie mija. Polecam!