Co słychać w naszym 2+2? Było spokojnie i zwyczajnie. Po Świętach i Nowym Roku weszliśmy gładko w codzienną rutynę. Można by rzec: tak pięknie. Niestety zazwyczaj tak jest, że jak jest dobrze to tego nie doceniamy i, i tak narzekamy :p. A jeszcze częściej jest tak, że jak się mówi, że jest dobrze, to zaraz jest gorzej. I weź tu zadowól Polaka.

U nas właśnie tak było. Rozmawiam sobie z koleżanką. Ona pyta: „co u nas?”. A ja odpowiadam, że „w porządku. Dzieciaki twardo chodzą do przedszkola i każdy dzień mija, jeden po drugim”. I co? Tak dobrze żarło i zdechło. Na drugi dzień, wychowawczyni mojego syna dzwoni do mnie z informacją, że młody cały dzień był niemrawy, nie chciał jeść i skarżył się na ból gardła. Pomyślałam – no pięknie! Dopiero mówiłam, że zdrowi… Odbieram go z przedszkola – blady jak ściana, oczy podkrążone i bliski płaczu. Wchodzi do domu, synek od razu w locie do łóżka i płacze i jęczy. Temperatura, zawrotna, 36,8°C (typowy facet – już umierający). Największy szkopuł w tym, że ostatni posiłek to było jego śniadanie, czyli ok. godz. 9:00. No nic. Biorę go na przetrzymanie. Syropy na odporność wzięte i młody zasypia – niestety sytuacja się pogarsza. Budzi się z jękami i temperaturą 37,8°C. To już poważniejsza sprawa. Nie martwi mnie w tym momencie, że nie jadł tak długo i nadal nie chce jeść, ale że nie chce pić. Biorę sobie za honor matki, żeby dziecka nie odwodnić. I co 10 min, z zegarkiem w ręku podaje mu 5 ml, w strzykawce, letniej herbatki z miodem. Na szczęście lekarstwa zawsze brał chętnie, toteż wykorzystałam ten fakt. To nie pierwsza nasza choroba z bólem gardła, więc wiem, że w takim przypadku jedyne do jedzenia, co się sprawdzi to petitki lubisie (miękkie biszkoptowe ciasteczka). Wiem, że to nie szczyt marzeń, jeżeli chodzi o pożywny posiłek, ale gdy wchodzi kwestia leków, podaje się do jedzenia cokolwiek, aby nie musieć znów podawać dziecku na pusty żołądek lekarstwa. Młodemu zasmakowało, poczuł głód i zjadł 2 lubisie. Potem z czystym sumieniem mogłam podać mu dawkę psikacza na gardło i znów przymknął oczy na niecałą godzinę.

Przed nocnym spaniem, o którym domyślałam się, że nie będzie jakimś luksusowym, błogim snem. Wszak młody spał prawie non stop od 17:00 do 22:00. Nasmarowałam go maścią udrażniającą nosek (piersi i kark), popsikałam wodą morską do nosa i tradycyjne dawka psikacza do gardła. Dodatkowo jeszcze syrop na odporność i spanko. A nad ranem? Poza tym, że matka jak z krzyża zdjęta. Wszak młody spał ze mną i kazał się przez pół nocy po główce głaskać. Cwaniak przespał porę pójścia do przedszkola. A potem? Wstał jakby nigdy nic. Kolorek na twarzy dobry. Temperatura idealna. Podskoki i uśmiech na twarzy. Wypił szklankę soku. A później 2 lubisie zjadł. Dawka wzmacniającego syropu. Czyszczenie nosa. I tak sobie cały dzień przeszedł. Młody grzecznie się bawił. Może to nie było szaleństwo takie jak zwykle, ale o leżeniu w łóżku już dawno zdążył zapomnieć. Fakt z jedzeniem jeszcze kiepsko, ale poza tym wszystko OK.

W osobnym poście opiszę Wam, co i w jakich ilościach stosuję. Najgorsze jest to, że po takiej nocy, w trakcie której schorowane dziecko tuli się do mnie, ja też zaczynam czuć się źle. Teraz piję herbatkę z cytryną, wit. C zażyłam i walczę. Dobrze, że młodszej pociechy nie wzięło. Mąż też coś z rana marudził, że nie bardzo się czuje. Także kryzys może jeszcze w 100% niezażegnany, ale idziemy w kierunku lepszego.