Cześć i czołem!

Zanim kilka słów o tytułowym produkcie chciałam podzielić się z Wami moimi przemyśleniami na temat opalenizny i trendami, jakie wokół niej narastają. Osobiście mam wrażenie, że zatoczyliśmy ogromne koło i wracamy do początku? O ile można powiedzieć o kole, że ma jakiś początek…

W każdym razie… Lata, lata wstecz smażonko na słońcu było bardzo ok, im bardziej człowiek podobny do patelni tym lepiej. Potem weszło boooooom na samoopalacze i kto już zimą był bardziej pomarańczowy niż pomarańcza, był na pozycji wygranej…

Potem, na krótką chwilę i to chyba tylko w nielicznych kręgach wszedł trend nieopalania się, ale na szczęście połączony ze świadomą fotoprotekcją. Wiemy na dzień dzisiejszy ile szkody może wyrządzić słońce. Nie mówię tu tylko o płytkich poparzeniach i delikatnym łuszczeniu się skóry. Mam na myśli tutaj pieprzyki  i inne tego typu zmiany, które mogą bardzo szybko i początkowo w sposób niezauważalny przekształcić się w czerniaka! O tak, rak skóry – o nim też przez chwilę było głośno… Nie mniej jednak trend na odzież z filtrami przeciwsłonecznymi, czyli w odzieży oznaczany, jako UPF (z ang. Ultraviolet Protection Factor), nie wszedł jakoś mocno w codzienne życie każdego Polaka. Jeszcze jakkolwiek u dzieci jest on zauważalny, szczególnie u mniejszych, gdy lądują na wakacjach nad morzem czy w ciepłych krajach. Tak już na co dzień ciężej znaleźć tak ubrane dzieci, a dorosłych nie wspomnę. Można by się tu kłócić czy przy naszej szerokości geograficznej jest to konieczne, czy to tylko wymysł koncernów produkujących tak ową odzież. Nie mniej, jak zwykle decyzję pozostawiam Wam, ale polecam zastanowić się nad tym choć przez chwilę.

Teraz znów wchodzi trend na pięknie opaloną cerę. Ponownie na tapetę wchodzą samoopalacze, ale, ale! Konsumenci są już bardziej świadomi. Szukają czegoś z „dobrym” składem, co nie będzie dawało pomarańczowej opalenizny i będzie raczej tylko w niewielkim stopniu nadawało opalenizny. Także można powiedzieć, że chcemy tylko troszkę podkolorować rzeczywistość.

 

Moje podejście do sprawy…

Osobiście raczej unikam słońca… Z racji posiadania dzieci i dość częstego przebywania z nimi na zewnątrz… Chcąc, nie chcąc opalam się… i do szewskiej pasji doprowadza mnie to, iż górna część ciała – zwłaszcza ręce opalają się w baaardzo szybkim tempie (pomimo stosowania kremów z filtrem SPF50) i to do koloru mocno brązowego, tak natomiast nogi, mam wrażenie, że odporne na wszelkie słońce nie mają zamiaru ani w 1% pokryć się opalenizną… Także, aby nie wyglądać, jak Flip i Flap (ręce i nogi porównując), chciałam dopomóc nogom, by wyglądały choć troszkę na opalone… Tym bardziej, że wtedy są mniej widoczne żylaki, siniaki i inne dziwne rzeczy obecne na moich nogach :p

Sięgnęłam po produkt Lirene. Po krem, bo jeszcze miałam w głowie, że samoopalaczem łatwo zrobić sobie nierówne mazie i uzyskać raczej komiczny wygląd, niż wymarzoną, równomierną opaleniznę.

 

 LIRENE MOCCA CREAM brązujący krem nawilżający do ciała – moja opinia

Początkowo byłam sceptycznie nastawiona do sprawy, bo przecież krem to nie samoopalacz. W sumie zakup też nie był jakoś specjalnie przemyślany. Nabyłam, go już w zeszłym roku, ale jakoś odłożyłam go do zapasów i dopiero w tym sezonie wyszedł na światło dzienne.

Zaczęłam używać go jakoś na 2 tyg. przed weselem, na które zostałam zaproszona. Tak wiem, no dużo czasu sobie dałam… Myślałam, że lato przyjedzie już w maju… a tu z początkiem czerwca jakoś specjalnie nie było go widać. Także zawzięłam się i stosowałam go codziennie. Czasem nawet 2 razy dziennie (może ze 2 razy się tak zdarzyło). Powiem Wam, że już po 3-4 dniach wydawało mi się, że nogi są minimalnie ciemniejsze. Nie był to odcień chamskiej pomarańczy, lecz delikatnie kakaowy…  Zszokował mnie taki obrót sprawy!

Naprawdę nie spodziewałam się. Poza tym sam krem, jego zapach – cudownie kakaowy, bardzo zachęcał mnie do dalszego stosowania. Nie podrażniał, wchłaniał się, ale jeszcze przez ok. pól godziny po aplikacji czułam taką delikatną powłokę na skórze. Nie brudził ubrań, a po wchłonięciu nie pachniał typowo jak samoopalacz.

Dla mnie bardzo dobra opcja. Łatwiejsza w użytkowaniu niżeli samoopalacz. Aczkolwiek adnotacja na opakowaniu widnieje – aby rozprowadzać równomiernie. Starałam się, ale z ręką na sercu nie, że jakoś mega uważnie go rozsmarowywałam. A i tak nie zdarzyło mi się, żeby powstały, jakieś mazie czy niedociągnięcia. Mniej więcej używałam go jak typowego balsamu. Z tą różnicą, że po aplikacji myłam dokładnie dłonie (wg zaleceń producenta).

Dla mnie to bardzo dobry produkt. Ostatnio natknęłam się na wiele pozytywnych opinii na temat samoopalacza z tej samej linii (Lirene Mocca). Także dla każdego, coś miłego.

 

A Wy jakie macie podejście do opalenizny? Lubicie, nie? Nie zwracacie uwagi na to, by każdy kawałek ciała było tak samo brązowiutki?